Projekt: Bobkowski, co dalej?

Querido Bob

Andrzej Bobkowski umarł w Gwatemali. Jakże o nim pisać? Człowiek przesłaniał mi zawsze pisarza, bo też Andrzej nie był „czystym” pisarzem, nie lubił "czystych intelektualistów", miał sklep w Gwatemali, zespół modelarski tam stworzony, sama walka o byt, o niezależność czy wprost leżenie na trawie, pływanie — to było dla niego równie ważne jak pisanie.

"Jacques wykazuje już symptomy czystego intelektu, boi się wody i wysiłku fizycznego. Grozi mu wyrośnięcie na jedną z wielu orchidej umysłowych. Żal mi chłopca. Jakże wdzięczny jestem memu ojcu, że choć nieraz brutalnie, ale uformował mi ciało na obraz i podobieństwo ludzkie. Dziś równie dobrze i łatwo pływam jak myślę" — zapisuje z młodzieńczą dumą Andrzej.

Chciałbym pisać o nim jak list do niego, z czułością czy z wymyślaniem, z tą swobodą i bezpośredniością, z jaką on pisał zawsze. Andrzej Bobkowski nie tylko że nie bał się posądzenia o takie czy inne "przestępstwo" (zły Polak, żaden lewicowiec, zły katolik czy właśnie że katolik) nawet lubił wszystkich prowokować, jakby zwady szukał. Ale ten gwałtownik był zawsze podszyty humorem, gotów każdej chwili przeciwnika zaprosić na wódkę, martini czy jaki inny mocny trunek gwatemalski, by starcie przyjaźnie zapić. Ani śladu celine'owskiej goryczy, przy tym pisał bez lusterka, bez "chytrej" dialektyki, nienawidził jej, i nieraz niemądrze nienawidził, angażując się zawsze w każdym słowie i bez reszty.

Odczytuję jego listy do "Kultury" i to, co drukował w "Kulturze", wracam do Szkiców piórkiem. Gdy się ukazały, nie potrafiłem ich docenić, zdawały mi się po młodzieńczemu zbyt zadzierzyście otwierające drzwi otwarte i dziś dopiero widzę, jak wątki tej książki, wśród z dnia na dzień notowanych trafnych, plastycznych obserwacji, komentarzy do wypadków i przeczytanych książek, są nasycone myślami, które Andrzej potrafił całym swoim bujnym i szlachetnym życiem "testować". W tych zapiskach sprzed 20 lat odnajduję te same moralne reakcje na otaczający go świat; już wtedy odrzuca go równie gwałtownie każdy oportunizm, hipokryzja, wzniosłe zakłamanie, tchórzliwe uciekanie od wszelkiej odpowiedzialności, składanie jej na innych, na przykład na państwo, wszelkie totalistyczne czy nawet demokratyczne "zbaranienie", które w Szkicach okupacyjnych każe mu bronić, tłumaczyć każdy indywidualny anarchiczny wybryk; i wielbić prawie chuliganów i "cyników", do których coraz to stara się paru dosadnymi opisami czy słowami upodobnić.
* * *
Opuścił nas w Paryżu już w 1948 roku i tak mi pozostał w pamięci, jak go wówczas pewnego dnia zobaczyłem. Była to chyba bardzo wczesna wiosna, niedziela, słońce. Włóczyłem się po Quai d'Orléans, na Wyspie Świętego Ludwika i naraz z góry, od Biblioteki Polskiej, zobaczyłem zakochaną parkę, spacerującą tuż przy falach Sekwany pod tymi wielkimi, "nadwiślańskimi" topolami, które tam rosną. Widzę ich jeszcze przez bezlistne gałęzie, wyglądali tak zakochani i zatopieni w rozmowie, że się na nich zapatrzyłem. Nagle poznałem ich: to był Andrzej z żoną Basią, radzili o czymś. Kiedy zeszedłem do nich, aby się przywitać, poczułem zaraz, że im przeszkodziłem w ważnej bardzo chwili, omawiać musieli jakąś ich własną wielką sprawę. Już nie pamiętam, czy wtedy, czy parę dni później wyznali mi ukrytą jeszcze pod siedmiu pieczęciami tajemnicę: za parę tygodni wyruszają w daleki świat.

Tak mi pozostali w pamięci oboje w przedwiosennym słońcu z wyrazem ludzi skupionych i bardzo szczęśliwych przed wielką przygodą. Patrzę na małą kolorową fotografię, którą przysłali nawet nie rok temu: oboje uśmiechnięci, Andrzej w niebieskiej rozchełstanej koszuli, Basia w niebieskim sweterku na tle czerwonych krzewów, wzgórz zielonych, dziwnej architektury z przysadzistymi kolumnami. Zdają mi się po 13 latach tacy sami uśmiechnięci i sobie najbliżsi. A przecie już śmierć Andrzeja jest bliska: "...afirmacja życia... do czego oczywiście dochodzi się, dopiero jak się stoi wyraźnie nad grobem i jak się o tym wie" – pisze Andrzej w 1959 roku. Wielką przygodą Andrzeja był wyjazd do Gwatemali w 1948 roku, marzył on zawsze, ten wyznawca Conrada, o dalekich krajach. Pierwszą próbę ucieczki przeżył w czwartej klasie gimnazjalnej, a w Szkicach piórkiem, a więc w czasie okupacji, coraz to powraca marzenie wyjazdu z Europy, tej kolebki "kultury i obozów koncentracyjnych". Po tych latach Paryża, po przebijaniu się z dnia na dzień, pracy w fabryce, potem w organizacjach emigracyjnych, w NiD-zie, w placówce paryskiej 2. Korpusu w Hôtel Lambert, redagowaniu tygodniowego biuletynu z informacjami o Polsce, Andrzej rusza z żoną do kraju, gdzie nikogo nie zna, bez określonego zawodu, bez języka, prawie bez środków; chce poza Europą zacząć nowe życie. "Chcę mieć prawo zdechnąć z głodu, jeśli nie dam rady". Ten refren coraz to wraca w jego listach i artykułach.

W Gwatemali Bobkowski "zaczynając z niczego, wyrzekając się wszystkiego" dłubie kuchennym nożykiem (nie stać go było na "narzędzia") drewniane zabawki, pracuje po 14, 16 godzin na dobę, uczy się na gwałt hiszpańskiego, czytając Madariagę. Nie ma wcale uczucia, że trafił do małego miasta, ale na kontynent niezmierzony, kipiący życiem. Wszystko go z początku czaruje i wymyśla na Europę, która drży przed Sowietami, na lewicę europejską, wciąż jeszcze zafascynowaną komunizmem, Stalinem, i na siebie, twierdząc, że dopiero teraz sam widzi, jak "zdipisiał". Z właściwą mu swadą urąga i na nas, emigrantów: pod wzniosłymi deklaracjami, że nie możemy żyć bez kultury europejskiej, tkwi w nas zwyczajny strach przed wolnością, strach samodzielności, oczekiwanie, co nam dadzą IRO, Marshall, Aide aux emigrés, kwakrzy, Joint czy arcybiskup Paryża. Skarży się, że nie ma fachu, ale pociesza się, że przecież umie rozróżnić pilnik do żelaza od pilnika do paznokci, czym już przewyższa pisarzy realistycznych i marksistowskich w Polsce.

Po paru miesiącach wściekłej pracy ma już trochę narzędzi i frezerkę do drzewa i patrzy z irytacją na zachowanie tkwiących obok, po lokalach IRO, emigrantów "kulturalnych", urągających na "chamską" Amerykę, na IRO, które ich utrzymuje, dając zawsze za mało. Wrasta w życie Gwatemali, jak sam pisze, zakochuje się w niej. Na początku zdaje się widzieć same jej zalety, w miarę lat sądy jego coraz bardziej się precyzują i różnicują, i tu nie szczędzi krytyki. Dostaje się naiwnym lewicowcom i lewicowym spryciarzom za ślepy kult Sowietów, i warstwom najbogatszym za ich drapieżny, tępy antyamerykanizm, idący tak na rękę Sowietom, wyrastający najprościej z tego, ze szukając fantastycznych i najszybszych zysków, nie są w stanie konkurować z plantacjami, fermami przybyszów ze Stanów, którzy umieją przy wielkich dochodach stwarzać swym pracownikom Indianom ludzkie warunki, opiekować się nimi rzeczywiście. Atakuje modny, i według niego całkowicie "abstrakcyjny", antyamerykanizm Europy i samej Ameryki. Marzy o jakimś gwatemalskim Gombrowiczu, który by roztrącił tę wściekle naiwną powagę, która ten naród oślepia i nie pozwala spojrzeć mu na siebie bez patosu i płynącego z tego patosu zatracania proporcji. Coraz to porównuje te kraje z Polską, zaczepiając przy tym o niejeden nasz komunał patriotyczny.

Materialnie Bobkowski po sześciu latach pracy usamodzielnia się, ma sklep z samolotami-zabawkami różnych typów, stwarza coraz to nowe modele, tworzy pierwszy w mieście hobby-shop, organizuje młodych chłopców, entuzjastów, w ekipę modelarzy, uczy ich aeromodelarstwa. Ci chłopcy, których do pracy wciągnął, dziś dorośli, żonaci, kochają go. Dla nich Andrzej jest Querido Bob, grand hombre. Ten zespół, trochę "zakon", jak pisze Andrzej, bierze już udział w światowych zawodach modelarzy w Anglii i w Stanach. Andrzej do ostatniego tchu pracuje rekordowo i kocha ten warsztat, swój sklep wciąż rozbudowuje i (o zgrozo!) błogosławi "bezlitosne prawo kapitalistyczne na wolnokonkurencyjnym rynku, bez którego zamarłbym w bezruchu". Tą pracą wyzwala się coraz bardziej z wszelkiej zależności, "niewolnictwa", jak pisze. Nie wstydzi się, nie ukrywa, ale głośno się cieszy z materialnych sukcesów swej pracy, ze swego auta, którym objeżdża Gwatemalę. Zachwyt nad urodą tego kraju jakby wciąż w nim wzrasta i zdaje mu się, że już nie potrafiłby żyć gdzie indziej. Planuje coraz dalej, coraz szerzej. Ale zdrowie zaczyna zarywać; przechodzi szereg operacji. W listach pełnych humoru i "sportowej werwy" pisze o cieniu śmierci, spod którego się już nie wyzwoli i każde parę miesięcy po każdej nowej operacji uważa za parę miesięcy darowanych: "a potem zobaczymy".
* * *
Namiętna pasja pracy konkretnej, celowej, jak pisze "egoistycznej", walka codzienna, materialna, zdobywanie gruntu pod nogami, nie tylko nie osłabia go pisarsko, ale go — jako pisarza — pogłębia i karmi. Jeszcze w Paryżu notuje: "prawdziwy pisarz to nie ten, który dobrze pisze, ale który  n a j w i ę c e j d o s t r z e g a". Andrzej dostrzega coraz więcej. Ten pisarz, który rzucił Europę, bo znienawidził "zmurszałe ideologie", bo chciał po prostu żyć, poprzez to wzrastające zespolenie z każdą pracą, której się bez przymusu z zewnątrz podejmuje, przez to czucie, widzenie, reagowanie na cały świat gootaczający, zdaje się podchodzić jakby na nowo do tych samych problemów, które go w Paryżu trawiły. Każde jego opowiadanie, każdy jego list, wszystko wiąże się z zasadniczymi problemami życia. Jego ideologia, jeżeli użyć tego znienawidzonego przez Andrzeja słowa, wyrasta z jego własnego doświadczenia, a siła tego doświadczenia z każdym rokiem, z każdym miesiącem staje się coraz bogatsza, cięższa i pomimo sukcesów, "werwy sportowej", coraz boleśniejsza, jakby ostateczna.

Jego myśli o pracy, o strachu i odwadze, o śmierci, o woli i miłości życia, o sensie życia, o Bogu, modlitwie, stanowią nurt ukryty jego opowiadań. Te myśli rzadko wyrażone "frontalnie" jakby "wyskakują" to paradoksem, to żartem, drastyczną "przyziemną" metaforą, czasami są w samej tkance opowiadania najdelikatniej insynuowane. Wittlin w wygłoszonym odczycie nazwał Andrzeja Bobkowskiego zawiedzionym kochankiem Francji, bo nie wiadomo, czy w jego francuskim dzienniku z lat okupacji i kolaboracji więcej jest zachwytu i poczucia związania, czy krytyki i gwałtownej parodii Francuzów. Dla niego kultura, która nie chce się bronić, która ulega bez walki, przestaje być siłą twórczą, a jest siłą rozpadu i rozkładu. Rozszerzyłbym słowa Wittlina: Bobkowski był zawiedzionym kochankiem całej Europy, zdawała mu się już bezsilna, zatruta strachem przed Rosją. Pamiętajmy, że opuścił ją w okresie chyba szczytowej paniki i szczytowych iluzji o Sowietach. Antykomunizm Bobkowskiego jest konsekwentny i zabarwiony pasją; za paryskich czasów nieustannie porównuje go ze znienawidzonym hitleryzmem, już wtedy demaskuje złudzenia i optymizmy tyczące błogiej ewolucji komunizmu po wojnie. Ale dla Bobkowskiego każdy socjalizm jest już podejrzany, to zasadzka na wolnego człowieka, to, według niego, ruch, który jeżeli zwycięży, wychować może jedynie posłusznych urzędników, ludzi niezdolnych do ryzyka, gotowych tylko mówić o wolności. Z jaką satysfakcją cytuje list Conrada z 1885 roku, jeden z pierwszych pisanych po angielsku: "Socialism must inevitably end in Caesarism". Dlatego i na odwilż w Polsce, i na cały rewizjonizm patrzył z największym sceptycyzmem, z ironią.

Andrzej pożera w Gwatemali książki i pisma z Polski, a dochodzi ich wiele; zdaje mu się to wszystko zafałszowane, zaczadziałe tchórzliwym oportunizmem zmieszanym z nieszczerym sentymentalizmem i polskimi koturnami. Komu się tam nie dostaje od Bobkowskiego: i Żółkiewskiemu, i Putramentowi, Brandysowi i Rudnickiemu, zresztą i Hłasko nie jest oszczędzony. W jego artykułach i listach cięgi spadają na tę "elitkę": "Oczywiście według ich pojęć parsknięcie śmiechem w twarz komedii i elitce, tym pieszczoszkom intelektualnym, jest kpiną z Narodu, ba, z Polski całej. Czy mamy prawo mówić, czy mamy prawo drwić z »bohaterskiego oportunizmu« (jakich określeń nie wynajdą jeszcze na niebohaterskie kurwienie się), czy mamy prawo dostrzec to bez kolorowych świateł sentymentów, tęsknot, bez przecedzania przez nasze głupawe kompleksy winy, iż nie będąc z nimi, nie przeszedłszy tego co oni, nie mamy prawa sądzić?... chodzi się na palcach wokoło, uśmiechać się porozumiewawczo, pobłażliwie czytając wyczyny Kazików, Antonich, Jarosławów, Julianów i wszystkich świętych z marksistowskiego almanachu. Nie wolno sądzić. A im wolno? Wolno, bo tylko oni mają monopol na polskość".

W listach z większą jeszcze swadą szarżuje na pisarzy w Polsce: "już przeczytałem jednym tchem... Brandysa i Rudnickiego — »ubaw po pachy«. Panie! to nowi ewangeliści, to wszystko pisane tonem ewangelii, akcentem satanizmu, szatana (kapitalizm) i chwilami tak wzruszające, jak ci konkwistadorzy hiszpańscy tutaj, co widząc indyjskie chaty malowane na biało, przysięgali, że mają domy ze srebra...". Potem się Bobkowski znów hamuje: "Muszę jeszcze rozważyć, trzeba być sprawiedliwym..., ale takie książki są jednak pasjonującym studium klinicznym... ta łatwość załatwiania wszystkiego „okresem wypaczeń". W jednym z ostatnich listów do J. Giedroycia zaczepia rewizjonizm. Cały rewizjonizm dla Bobkowskiego to nie jest nic innego, jak "chęć zdobycia jakichś tam nieokreślonych wolności bez pozbycia się wszystkich korzyści, bardzo określonych, niewolnictwa. Ludzie nie chcą być wolni, nie chcą ponieść ryzyka wolności". Bobkowski jest na pewno niesprawiedliwy, gdy sądzi wszystkich w czambuł, spieszno mu, węzły rozcina, nie próbując ich rozplątywać, więc dlaczego czuję potrzebę, pisząc o nim, cytować właśnie te wypady i ataki? Bo tu zdaje mi się zawsze świetny, dosadny, bo umie, może jak nikt, przekłuwać nadęte pęcherze, zmuszając każdego z nas do zastanowienia się nad sobą.
* * *
Kto napisze o Bobkowskim pisarzu, kto przepracuje, przemyśli jego opinie? Wystarczy wyrwać tendencyjnie, bez kontekstu parę cytatów, polemicznych szarż i można zrobić z tego wroga każdego totalizmu – półfaszystę, tak jak na emigracji usiłowano z Miłosza zrobić agenta bolszewickiego! Kto prześledzi rozwój jego myśli od szlachetnego, męskiego anarchizmu Polaka, któremu zbrzydł i polski sentymentalizm, i polskie krzyżowanie się, i obsesja polskości, i tylko polskości, aż po myśli ostatnie o tyle dojrzalsze, kto przemyśli tę walkę ze "zmurszałymi ideologiami", walkę o "człowieka z krwi i kości", człowieka pełnego, wolnego, którego wolność nie byłaby zasłoną złości ani pustym frazesem. Kto napisze o jego prozie, która w miarę lat staje się coraz gęstsza. Jeszcze w Szkicach piórkiem zdaje się chwilami wprawką zdolnego pisarza–realisty, wyznawcy Goncourtów, Flauberta i przede wszystkim Balzaca, ale w miarę lat staje się naprawdę wyrazem nie tylko myśli autora, ale samego rytmu, oddechu tego pisarza, który namiętnie — jak Hemingway — kochał życie, przygodę i męstwo, ale myślą i samym głębokim nurtem świadomości sięgał może głębiej i dalej.

W jego obserwacji, więcej, w jego wtapianiu się w otaczającą go przyrodę nie tylko widzimy naturę, to słońce tropikalne, pomarańczowe, potem miedziane, tak szybko wpadające na czubki drzew, czy słońce matowe, białe jak pastylka aspiryny, przebijające się z trudem poprzez zawiesiste mgły, czy aksamitny lot nietoperza pod czarną koroną liści albo świetliki podobne do tracerów wystrzelonych z nadbrzeżnego gąszczu, ale my tę naturę jednocześnie słyszymy. Ileż tu prób przekazania nam słuchowych wrażeń, które stokrotnie potęgują ostrość ewokacji; warkot latających chrabąszczy, coraz częstszy w miarę narastania wieczoru i ciszy, tupanie królików w klatce, rytm i charakter ich tarcia, czy zdławiony ciszą, tępy plusk pelikana spadającego do wody w pogoni za rybą, brzęk miliardów komarów okrywających cały kadłub wielkiego wodnopłatowca dźwiękowym całunem i te krzyki gruyas (żurawi?) monotonne, płaczliwe, irytujące jak płacz głupiej kobiety. Kiedy się pisze tak jak pisać można więcej niż głosem, całą naszą mową, to nie potrzeba wtedy szukać dna bo dno jest wszędzie jak niebo nad głową — pisze Wacław Iwaniuk w swym pięknym wierszu Dno.Wystarczy się wczytać, naprawdę wczytać w Andrzeja Bobkowskiego, by odczuć, że to dno jest wszędzie. Pisarz dotyka w opowiadaniach swoich, w miłosnych, czujnych opisach natury, w nagłych opowieść o przerywających rozważaniach, wyznaniach, nie tylko świat i człowieka, ale jakby samą istotę tej ścieżki trudnej, po której do ostatniej chwili szedł. Co chwila dotyka dna.

"Nie chcę sobie podchlebiać — pisze w jednym z listów — ale obawiam się, że mnie tam, w Polsce, mają specjalnie dobrze zapisanego. Należę do tych nielicznych, o których jest Totschweigen". To "na śmierć milczenie" o nim w Polsce jest zrozumiałe i rzeczywiście pochlebia Bobkowskiemu, bo on właśnie — ten syn Conrada — mógłby się okazać towarzyszem niezastąpionym dla niejednego młodego Polaka, marzącego o przygodzie, o życiu bez cenzury, bez sztuk łamanych z nakazu, "zmurszałej ideologii", o życiu z własnego wyboru odpowiedzialnym i pełnym.
* * *
Andrzej Bobkowski został pochowany w grobie rodzinnym doktora Quevedo, którego czterech synów od dwunastu lat uczył aeromodelarstwa. Wszyscy do ostatnich jego dni wiernie przy nim przetrwali.

Autor: Józef Czapski

Źródło: Kultura nr 167, wrzesień 1961